ŚWIĄTECZNA OPOWIEŚĆ

- Nie! No nieprawda! Kłamiesz! - krzyczał Martin. Wtedy tupnął nogą i popchnął Keith’a w klatkę piersiową z całej siły.

Keith cofnął się, bardziej z szoku niż od siły Martina i obserwował przerażony, jak jego przyjaciel odwraca się i odchodzi, znikając za rogiem. Keith był oszołomiony reakcją przyjaciela na małą prostą rzecz do powiedzenia i tak oczywistą. Martin stał, opierając się o ścianę, wściekły i niepohamowany, gotowy na wszystko. Jego ciało ciążyło tak, jakby napierało na nie tony powietrza.

- Ale Martin, ja tylko powiedziałem...

- Jesteś kłamcą, Keith Dillinger, i nie słucham cię! - i znowu tupnął nogą, pozostawiając Keitha, który nie mógł wydusić z siebie ani jednego słowa, które przywołałoby przyjaciela z powrotem.

- Ale wszyscy wiedzą...

- Wszyscy znają kłamstwo, a ty też jesteś kłamcą i Święty Mikołaj istnieje! - Martin znów tupnął i skrzyżował ręce. Nawet z tyłu Keith widział zaciśnięte zęby i podniesiony podbródek.

Keith był w szoku. Przez myśl mu nigdy nie przeszło, że Martin wciąż może wierzyć w Świętego Mikołaja. Myślał że to oczywiste, bo jest to kolejna śmieszna historyjka opowiadana dzieciom przez dorosłych, gdy te są jeszcze na tyle głupie, aby w nią uwierzyć. I powiedział to Martinowi licząc na niezły ubaw z głupoty dorosłych. Ale, gdy tylko Keith powiedział - "gdy dorośli starają się przekonać cię do tak idiotycznej opowieści jak Święty Mikołaj..." - mała twarz Martina spochmurniała, jego oczy zaiskrzyły, a jego całe ciało upodobniło się do upiora tak bardzo, że aż Keith się przeraził. Nigdy wcześniej nie widział Martina tak wściekłego. A teraz powstał problem, jak przekonać Martina.

Uważnie, jakby miał do czynienia z dzikim i rozjuszonym zwierzęciem, Keith powoli przydreptał do przyjaciela i ostrożnie położył rękę na ramieniu przyjaciela. Martin odepchnął ją i zerwał kontakt. Keith przysunął się i znów położył tam swoją rękę, Martin starał się znowu uciec, ale nie mógł cofnąć się bardziej do ściany. Keith odczekał chwilę przed zbliżeniem, aby pokonać barierę koszulki Martina, a potem powiedział, najdelikatniej jak tylko mógł:

- Martin, proszę. Nie chcę się kłócić. - Martin prychnął, ale niczego nie powiedział - Nie chciałem cię skrzywdzić, tylko próbowałem cię rozśmieszyć. - Martin odepchnął go i przesunął się wzdłuż ściany. Ustawił się bokiem tak, aby zasłonić swoją twarz przed przyjacielem.

- To nie było śmieszne. - odpowiedział drżącym głosem.

Keith zagryzł usta i po chwili znowu się odezwał się.

- Nie chciałem, aby to tak zabrzmiało. Mieliśmy się śmiać z naiwności dorosłych, z tego, jak próbują nas zwodzić i wierzą, że my uwierzymy. - gdy tylko to powiedział, zrozumiał że choć było to nieprzemyślane, okazało się odpowiednie.

Martin odwrócił głowę, by spojrzeć na przyjaciela nad ramieniem. Jego oczy były zaczerwienione, ale nie było śladu łez.

- Moja mamusia mnie nie zwodzi, zawsze mówi mi prawdę.

- No cóż, moja mama też nie - ciągnął Keith - ale mój ojczym zawsze próbuje. Myśli, że jestem idiotą.

Martin całkowicie odwrócił się do Keitha, lecz jego ręce nadal były skrzyżowane.

- Więc nie miałeś tego na myśli? - Keith podszedł do Martina, delikatnie złapał go za ramiona i spojrzał mu głęboko w oczy.

- Oczywiście, że nie. Nie powiedziałbym niczego, co mogłoby cie zranić.

Martin rzucił się do przodu i schował buzię w klatce Keitha, przytulając się mocno.

- Więc naprawdę wierzysz w Ojca Świąt? - powiedział swoim delikatnym głosem. Keith przełknął swoją dumę i cieszył się, że Martin nie widział jego twarzy.

- Oczywiście.

Martin uspokojony i zrelaksowany, jeszcze bardziej zbliżył się do ciała Keitha, uniósł mu koszulkę i przytulił się do jego nagiego brzucha. Przez chwilę świetnie się bawili a ich kłótnia poszła w niepamięć. Przez resztę popołudnia obaj chłopcy bawili się jak zawsze, w rycerzy i królów, czarodziei i wróżki. Ale nic, zauważył Keith, nie mógł zrobić w związku z Bożym Narodzeniem, no i Martin wciąż zachowywał pewną rezerwę, co nie uszło uwadze Keitha. Ale wciąż bawili się i śmiali głośno, a Keith był szczęśliwy. Keith był jak zawsze smutny, gdy mama Martina zawołała, że zaraz będzie musiał iść.Wzdychając, Keith wstał z podłogi na której oboje leżeli, gorący i spoceni, malujący szczęśliwie razem, Martin złapał przyjaciela za rękę, gdy ruszał w stronę drzwi.

- Czekaj - powiedział Martin, - Mam pomysł. - i zaprowadził Keitha do biurka. Martin wyciągnął dwie kartki papieru i dwa ołówki. - Wiem, jak możemy udowodnić, że Mikołaj istnieje.

- Nie ma potrzeby, powiedziałem ci że wierzę.

- Tak, ale wiem jak możemy to udowodnić. Masz, weź kartkę - podał jedną kartkę papieru i ołówek Keithowi, a jeden zostawił dla siebie. Keith skinął i zgodził się. - Oto co zrobimy. Obaj napiszemy list do Świętego Mikołaja, napiszemy mu, co naprawdę chcielibyśmy dostać na gwiazdkę, jedną rzecz, której naprawdę pragniemy i nie powiemy nikomu innemu, nawet sobie nawzajem i wyślemy je przez kominek. Wtedy, gdy dostaniemy, to co chcieliśmy, będziemy wiedzieli, że to musiał być Mikołaj, bo tylko mu to powiemy.

Keithowi zajęło parę sekund, aby przemyśleć pomysł Martina. A gdy zrozumiał, otworzył usta by się sprzeciwić, ale potem zobaczył Martina piszącego coś, z wyciągniętym językiem, tak pochylonego nad kartką, aby Keith nic nie zobaczył. Oszołomiony wpatrywał się przez chwilę w przyjaciela, a potem wzruszył ramionami.

- Cóż, do cholery - pomyślał. - Napiszę coś i wyślę, a w święta wezmę jeden z moich prezentów i powiem, że to jest to, o czym napisałem i będzie dobrze. To sprawi, że Martin będzie szczęśliwy, a jego szczęście uszczęśliwi mnie.

Cicho usiadł na łóżku i położył kartkę na szafce nocnej, ołówek trzymał nad kartką. - Co powinien napisać? To naprawdę nie było ważne - nikt więcej tego nie przeczyta. Ale nadal musiał coś napisać i nie mógł niczego wymyślić, jego umysł był czysty. Sfrustrowany, Keith żuł koniec swojego ołówka (za co Martin na pewno by go skarciłby) i starał się coś wymyślić, cokolwiek, by napisać na kartce. Lecz nadal nic nie przychodziło mu do głowy. - Więc - pomyślał - przecież i tak nikt tego nie przeczyta, mogę napisać prawdę. Ale czego ja chcę? Więc, przydałoby się parę bitów do komputera - był naprawdę stary, wolny i przestarzały. Było też mnóstwo gier, które chciał dostać. Ale nic z tego nie było tym, czego naprawdę chciał. Keith wiedział, czego chce naprawdę, o czym marzy od lat, ale wiedział że to niemożliwe. I napisał, uważnie zasłaniają ręką, "Chciałbym znowu zobaczyć tatę." - Patrzył na to przez chwilę, zaskoczony tym, co wyskrobał, a potem dopisał "Mojego PRAWDZIWEGO ojca." Zagiął kartkę dokładnie, aby jej odczytanie było niemożliwe i odwrócił się do Martina.

- Dobra, napisałem. Gdy tylko dotrę do domu, wyślę go.

- Nie możesz - zabronił Martin, - Twoja babcia ma centralne ogrzewanie, a nie kominek.

- Nie ma sprawy, włożę go do koperty i wyślę pocztą.

- Nie, tak też nie można. Chodź. - i złapał Keitha za rękę i pociągnął. Martin wyciągnął zszokowanego Keitha ze swojego pokoju i zaprowadził go do dużego pokoju, gdzie stał kominek. Jedna z pierwszych rzeczy zbudowanych po wprowadzeniu się. Ta-Da! - Keith znieruchomiał.

- Ale tak nie można, tu pali się ogień.

- Więc?

- Więc, jak tylko wrzucimy tam listy, one się spalą.

Duża gazeta w rogu poruszyła się, a zza niej wyłoniła się głowa pana Czirnczinsky’ego.

- Co robicie chłopcy?

- Wysyłamy listy do Świętego Mikołaja! - odpowiedział Martin, a twarz Keitha zaczerwieniła się ze wstydu.

- Aha - powiedział pan Czirnczinsky, a jego twarz, ku uldze Keitha, znowu schowała się za gazetą.

- W ten sposób Mikołaj je dostaje, widzisz? - powiedział Martin, odwracając się do Keitha. - Oto cały sekret, musisz umieścić go w kominku z wyciągiem. Inaczej listy będą leżeć, a nie polecą.

Keith potrząsnął głową słuchając tak logicznego wywodu. Zaczynał żałować, tego co zrobił, co więcej nie mógł zabrać listu do domu i nikt go już nie zobaczy. Martin podszedł do kominka najbliżej, jak się dało.

- List do Mikołaja! - zawołał i wrzucił kartkę do ognia. Sczerniała i zaczęła się dymić, potem ogarnął ją płomień i było po wszystkim. Martin ustawił Keitha przed sobą i pokazał, że ma zrobić to samo. Keith już wrzucał kartkę, gdy Martin go zatrzymał. - Musisz powiedzieć, do kogo to jest, inaczej skąd ma wiedzieć, gdzie iść?

Czując się głupio, Keith wykonał polecenie.

- Wiadomość dla Mikołaja! - powiedział płaczliwym głosem i wrzucił kartkę do kominka. Podobnie, jak Martina, zaczęła się dymić, potem ogarnął ją płomień i zniknęła. Keith spojrzał na czarne cząstki popiołu, które zawędrowały wraz z dymem w górę komina i znowu poczuł dziwne mrowienie w oczach. Może coś go przygnębiało, może coś tracił. Z pewnych powodów nie był w stanie ruszyć się od ognia, więc dobrze się stało, że mama Martina weszła do pokoju, trzymając jego kurtkę.

- Czas iść, mój drogi, twoja babcia czeka na ciebie i na pewno się martwi, biedaczka, a już prawie pora kolacji, gdybyście wcześniej uprzedzili, że będziesz, to mógłbyś zostać na noc - Keith przestał słuchać reszty słów pani Czirnczinsky'ej i poczuł ciepło emanujące od tej kobiety. Mimo iż mógł, oczywiście, nigdy nie okazał, że lubił gdy pani Czirnzinsky'a krzątała się koło niego. Jego babcia była trochę słabowita i z jego mamą zawsze się kłóciły (ta miała małe świńskie oczka, zmarszczki i śmieszne małe wąsy) i do czasu, gdy pani Czirnczinsky’a odprowadziła go do drzwi i przytuliła go, a potem pocałowała we włosy mówiąc, żeby wrócił jeszcze raz do nich, zabawne mrowienie oczu powróciło, wraz z nim nadeszło wielkie gorąco matczynej miłości. Keith uśmiechnął się pod nosem, gdy tylko wyszedł na ulicę i pomyślał o listach Martina do Mikołaja.

- Byłoby pięknie - pomyślał, - gdyby to było możliwe. - I ziewnął.

Teraz jedyna rzecz, którą musisz wiedzieć o świętach Bożego Narodzenia, jedyna rzecz, którą potrzeba wiedzieć, rzecz, którą wiedzą wszystkie dzieci, to to, że Boże Narodzenie nigdy nie przychodzi. Nieważne ile dni minie, nieważne ile drzwiczek otworzysz w adwentowym kalendarzu, nieważne, jak bardzo tego chcesz, dzień nigdy nie przychodzi. Zawsze jest w przyszłości, zawsze się zbliża, ale nigdy nie przychodzi. I im bliżej jest, tym bardziej zwalnia, jakby coś chciało zawrócić do do przyszłości. A potem, nagle, magicznie, jednego dnia jest wigilia świąt Bożego Narodzenia, a wszelkie zegary wydają się wlec. Dzień wlecze się od popołudnia, od obiadu, do kolacji i do wieczoru przed telewizorem, który jeszcze bardziej spowalnia ten nudny dzień. Następnie musisz się położyć, bardzo wcześnie i czekać, aż zaśniesz, by mógł przyjść Mikołaj. A potem nagle pojawia się światło słoneczne, prześwitujące przez zasłonę i słyszysz kilka śpiewających ptaków, no i jest ten dzień, nareszcie jest dzień!

Keith leżał bezsennie w łóżku, zbyt wcześnie poszedł spać w wieczór Wigilii Bożego Narodzenia. Był u swojej mamy i kruchy bożonarodzeniowy nastrój wisiała na włosku. Jak dotąd. Zakaszlał i obrócił się, kolejno przykrywając się i odkrywając, słyszał odgłosy jak jego mama i ojczym biegają po pokoju poniżej. Oni, wiedział o tym, kładli prezenty pod plastikową choinką, czekającą na poranek. Keith zszedłby na dół rano i udał zaskoczenie oraz radość, jego ojczym wysiliłby się na szeroki uśmiech i powiedział:

- Zgaduje, że w nocy był tu Mikołaj.

A Keith udawałby, że wierzy. Szczerze. Czy naprawdę sądzili, że jest jeszcze małym dzieckiem? Chociaż, gwoli prawdy, Keith czuł, że mama wiedziała, że jest za duży na całą tę zabawę w Mikołaja, ale kontynuowała to z tego samego powodu, co on. Keith miał zbyt mało szczęśliwych wspomnień świąt ze swoim prawdziwym ojcem, aby ryzykować wyzbycia się ich bez powodu w ten dzień.

Z dołu dobyło się donośne grzmotnięcie i mruknięte słowo, którego nie zrozumiał, choć na pewno je znał. Znowu się odwrócił, przykrywając się dokładnie ponad ramiona i poczuł, że kołdra ciągnie go i jest odkryty poniżej bioder. Zastanawiał się, co dostanie na święta. Keith przebąkiwał od czasu do czasu, co chciałby dostać, ale wszystkie "nieumyślne wskazówki" były powiązane z jego komputerem, na które ojczym nie chciał się zgodzić. Keith raz podsłuchał "dyskusję" jego rodziców o tym jak "marnuje swoje życie przez tę śmieszną rzecz" i, że "dzieci potrzebują świeżego powietrza i ćwiczeń" i jakie "to jest niezdrowe, gapić się na cholerny ekran godzinę po godzinie, grając w gry komputerowe." Na szczęście nie mogli mu tego zabronić dopóki komputer był JEGO i co więcej był trzymany u babci, która cieszyła się, że jest cicho.

Keith zaczął się zastanawiać, co dostanie. Najgorszą rzeczą podczas wigilijnej nocy, myślał Keith, był fakt, że chcesz zasnąć, ale nie możesz. Chodzi mi o to, że wiesz, że im wcześniej zaśniesz tym wcześniej się obudzisz (i dostaniesz prezenty) ale stanie się to zbyt wcześnie aby nimi zarządzać. A najgorsze, myślał, twoje ciało stara się spać, bez spania. Mam na myśli, jesteś w łóżku i twoje ciało mówi "łóżko? – czas spać" ale twój umysł krzyczy "czekaj, jest za wcześnie!" I tak trwasz wciąż obudzony w twoim prawie śpiącym ciele.


Keith starał się odwrócić, ale został powstrzymany przez kołdrę zawiniętą pod jego ciałem. Szarpnął gwałtownie i odwrócił się na brzuch.

Czasami, Keith chciał być taki jak Martin, niewinny, ufny, wierzący. Wtedy mógłby iść spać pewny, że "Mikołaj" przyniesie mu nowe kolorowanki, które naprawdę mocno, mocno chciał. Albo przynajmniej przyzwoitą grę. Ale, pomyślał Keith, im więcej wymagasz, tym bardziej się zawodzisz, gdy się nie spełnia. Keith zaczął sobie wyobrażać, o co zapytałby Mikołaja, gdyby wierzył i przypomniał sobie tę głupią kartkę, do której napisania Martin go zmusił. Był szczęśliwy, że kartka spaliła się. Umarłby ze wstydu, gdyby ktokolwiek zobaczył, co napisał. Keith odwrócił się na plecy i patrzył smętnie na sufit. Nadal, pomyślał, skoro wiesz, że coś się nie spełni, czemu sobie nie życzyć czegoś niemożliwego.

Tata Keitha wykonał ten sufit. Jego prawdziwy tata. To było zaraz po tym jak się wprowadzili. Keith nie mógł mieć więcej niż kilka lat, ale pamiętał to wyraźnie. Stał w drzwiach, patrząc na tatę, stojącego na drabinie, z włosami umazanymi białą farbą, a Keith śmiał się - Tato, zrobiłeś się stary! - a jego tata biegał z wałkiem za nim po domu, próbując zrobić z niego starego człowieka, dopóki jego mama śmiejąc się nie przekonała ich szmatką do naczyń by posprzątali do obiadu. Jego mama zdawała się zawsze uśmiechać w tych dniach.

Keith odwrócił się na bok i zwinął w kulkę, kolanami do klatki i rękami poniżej policzków. Oczy Keitha były ciężkie i jakby pełne pyłków, jego ciało starało się zasnąć. "Ha!" pomyślał Keith, "Dziadek piaskowy był. Przegrał" Umysł Keitha był otwarty i pracujący jak zawsze.

Keith zastanawiał się, czy kiedykolwiek uwierzy, naprawdę uwierzy, nie tylko będzie udawać, w Mikołaja. Keith dumał, czy kiedykolwiek wierzył, tak jak Martin. Może, gdy był dzieckiem, kiedy żył jego prawdziwy tata. Oczy Keitha pobolewały. Zamknął je i gapił się w czerń za wiekiem.

Prawda była jedna, wszystko było oszustwem, Mikołaj i Dziadek Piaskowy i Bóg i wszystko inne. Świat polegał na zabieraniu a nie na dawaniu, on zabiera ci rzeczy i nigdy nie zawraca sobie głowy, jak ty będziesz się z tym czuł. Był czas, gdy było lepiej, gdy wydawało się, że zawsze dostanie to, o co poprosi. Czas, gdy otwieranie prezentu było zawsze szczerą niespodzianką i przyjemnością, nie tylko udawaniem. Keith patrzył jak jego oczy wirują w ciemności pod pokrywą, jego ciało stawało się lekkie.

- Był Pan Dwubutek - pomyślał Keith. Pamiętał małe podniecone palce zrywające opakowanie, lepiące bałwana i szukające za choinką, by znaleźć brązową futrzaną twarz i dwoje iskrzących czarnych oczu. Odrywając resztę papieru, zobaczył najładniejszego wielkiego misia, prawie za dużego dla niego do przytulenia, ubranego w wyjściowy garnitur i złotą szarfę oraz dwa błyszczące czarne buty. Keith przytulił potężnego misia mocno i odwrócił się, by popatrzeć na ojca.

Ale gdy się odwrócił, spadł do tyłu i kontynuował spadanie, lekki i zagubiony, w ciemność pustego miejsca. Nie było tu choinek, bałwanów, papieru do pakowania prezentów i nie było ojca. Był sam, spadał, łkał i przyciskał zniszczonego misia do siebie. - Proszę! - zapłakał, słowa powtarzały się w pustce, niespodziewające się usłyszenia. Ale miś go usłyszał, Pan Dwubutek. To rozjaśniło jego futerkową brązową twarz i roziskrzyło czarne plastikowe oczy i w jakiś sposób, wydawało się, że się uśmiecha.

Wtedy Pan Dwubutek wyślizgnął się z objęć Keitha i szybował dookoła niego, uśmiechając się chwilę. Potem wzniósł się wyżej, chwytając rękę Keitha, ciągnąc go ze sobą. Czuł szybkość i napływy leśnego powietrza i światło, które nagle stało się jaśniejsze.

Znów było światło, śmiech, a zimowe promienie słoneczne świeciły mglisto poprzez gałęzie olbrzymiego drzewa. Pod drzewem mały wesoły chłopiec siłował się z paczką prawie tak dużą, jak on sam, jego serdelkowate palce szarpały kolorowy papier. Keith prawie poruszył się, by pomóc małemu chłopcu, ale ręka misia w jego własnej zatrzymała go. Ta cisza zdawała się mówić "czekaj".

Palce chłopca przeszukiwały paczkę, by znaleźć punkt zaczepienia. Nagle znalazł załamanie w papierze i radośnie pociągnął, odrywając pasek z satysfakcjonującym dźwiękiem. Znowu, znalazł zagięcie i pociągnął, pokazując futrzaną, brązową twarz i migoczące oczy wielkiego pluszowego misia. Spiesząc się, mały chłopiec zerwał resztę papieru i parzył z uwielbieniem na misia - prawie tak dużego jak on - ubranego w wieczorowe ubranie i błyszczące czarne buciki. Chłopiec skoczył i zaśmiał się, po czym przyciągnął misia do siebie, odwrócił się i powiedział

- Spójrz tatusiu! Pan Dwubutek! - trzymając jedną z nóg misia jako dowód. Powoli, prawie nie oddychając, Keith odwrócił się do twarzy mężczyzny, do którego chłopiec mówił.

To był ojciec Keitha. Nie taki, jakiego Keith widział ostatni raz, leżący, pełny bólu na łóżku szpitalnym, ale silnego, zdrowego i opalonego. Dokładnie takiego, jakim był przed tym, jak świat odebrał mu siły. Łzy napłynęły do oczu Keitha a jego gardło ścisnęło się.

Keith obudził się, ściskając poduszkę mokrą od łez, wciąż spływających z jego twarzy. Szlochnął tylko raz i wytarł łzy z twarzy, czując wielkie uczucie pustki w środku. Odrzucił poduszkę i usiadł, starając się mocno trzymać ostatniego snu. Ale im mocniej się starał, tym bardziej sen mu uciekał.

W końcu, z westchnięciem, Keith podniósł się z łóżka i podszedł do okna. Odciągając zasłony, wyjrzał na ulicę. Poranne słońce rozproszone przez wysoką chmurę i dodatkowo wczesna pora, dawała światu ciszę, która zdawała się pasować do pustki jego uczuć. O czym był sen? Mógł przypomnieć sobie tylko wielkie uczucie miłości i przynależności. I z jakiegoś powodu pluszowego misia.

Marszcząc brwi w rozwiązywaniu zagadki, Keith skradając się otworzył najbliższe drzwi, ostrożnie niwelując ich pisk i przeszukał duże kartonowe pudło, które leżało na podłodze. Ostatecznie, z głębokiego dna pudła, wyciągnął starego i zniszczonego misia. Pana Dwubutka, bardzo zaniedbanego i zapomnianego, w przetartej marynarce i w dennych, obleśnych butach. Keith gapił się na niego przez dłuższy czas myśląc. Tak, Pan Dwubutek był tutaj.

Powoli sen zaczynał wracać do niego i nieprzytomnie, gubic się w zadumie, Keith przyciągnął starego misia do siebie i przytulił go.

To była noc Bożego Narodzenia a Martin położył szklankę sherry i talerz ciasteczek mięsnych dla Mikołaja, przed położeniem się wygodnie na dużej sofie, by czekać. Ludzie zawsze śmiali się, gdy Martin mówił im, że kładzie sherry i ciastka w dzień świąt a nie w Wigilię, ale Martin tylko się uśmiechał i mówił - Mikołaj nie może pić w Wigilię, prowadzi. - Noc była ciepła i spokojna, a Martin wiedział, że niedługo zaśnie, ale to się nie liczyło. Martin zamknął oczy i pozwolił, by spokój go zabrał.

Martin obudził się czują łagodne łaskotanie dużej i białej brody i odgłosów głośnego "Ho Ho Ho". Ciasteczka mięsne zniknęły, tak jak szklanka sherry, a gorące ręce trzymały go bezpiecznie. Martin podciągnął się i popatrzył w iskrzące niebieskie oczy śmiejące się do niego. Martin też się uśmiechnął.

- Więc, malutki... - Mikołaj uśmiechnął się, - wciąż o mnie pamiętasz?

- Zawsze. - westchnął Martin, szczęśliwy.

Mikołaj zachichotał, a jego duży brzuch zatrząsł się.

- Nie zawsze, malutki. Mali chłopcy dorastają i stają się mężczyznami, a mężczyźni zapominają.

- Ja nigdy nie zapomnę! Zawsze będę Cię pamiętał!

- Ach, ale musisz dorosnąć, bo inaczej skąd się wezmą inni mali chłopcy, którzy będą o mnie pamiętać? Ale pamiętaj jedno: głęboko w środku każdego z dorosłych, jest małe dziecko, które wciąż pamięta. - I stary mężczyzna uśmiechnął się jeszcze głębiej. Martin położył się na brzuchu Mikołaja.

- Dostałeś list, który ci wysłałem? - Z dymem towarzyszącym wyciąganiu królika z kapelusza, Mikołaj wyczarował pogniecioną i nadpaloną kartkę papieru i zaczął czytać.

- Drogi Mikołaju, proszę zapomnij wszystkie inne rzeczy, o które prosiłem, bo to, czego chce, to, aby mój bliski przyjaciel, Keith otrzymał to, o co prosił, Martin Czirnczinsky. - Mikołaj znowu się uśmiechnął. - Tak, dostałem. To zawsze miłe, gdy ktoś prosi o coś niesamolubnego.

- I czy ty... - Martin skinął na papier.

- No cóż, niektóre życzenia są mocniejsze niż inne, ale myślę, że je wykonałem. Tak, naprawdę myślę, że je wykonałem. A teraz jest już prawie czas bym poszedł, pani Mikołajowa będzie tutaj za chwilkę z saniami, więc musisz iść spać.

Martin ziewnął i zatopił się w brzuchu Mikołaja. Wiedział, że gdy się obudzi, będzie to jedna z puszystych wielkich poduszek mamy, do której się przyczepił i wiedział, że gdy powie rodzicom, że rozmawiał z Mikołajem, uśmiechną się i skiną głową. Ale wiedział, że głęboko wewnątrz nich są mała dziewczynka i chłopiec, którzy wciąż wierzą. To był prezent od Mikołaja dla niego.






Tekst: Onslow     Rysunki: Niklas Edlund     Tłumaczenie: A.V.     Tytuł oryginału: "A Christmas Story"