BOHATER JONATHON

U McColloughów jak zwykle panował harmider. Sarah i Rachel wyły i wrzeszczały najmocniej jak dało, podekscytowane nadchodzącym przyjęciem, podczas gdy Angela opiekowała się nimi, głośno narzekając, że to nie jej zajęcie, by się nimi zajmować i spóźni się na randkę. Pani McCollough starała się to ignorować i koncentrowała się na rozmowie przez telefon. Jonathon uważnie śledził jej poczynania. Obiecała mu dzisiejszej nocy, że gdy tylko odwiezie bliźniaczki do przyjaciółki, przyjedzie prosto do domu i spędzi z nim całe popołudnie. Jonathon nie lubił uchodzić za cynika, ale mama nie jeden raz składała mu obietnice bez pokrycia. A sposób, w jaki przebiegała rozmowa, wskazywał, że będzie miał rację. Znowu.

- Ale naprawdę, Geraldine, to tylko na chwilę. Gdybyś tylko dała mi kilka dni... - nastąpiła przerwa, jakby osoba po drugiej stronie wyrażała swoją dezaprobatę, a po minie widać było, że robiła to skutecznie. - Tak, rozumiem to, Geraldine, moja droga, ale widzisz... - i znowu słuchała.

Jonathon odwrócił się. Rezultat był oczywisty.

Angela przekonała dziewczynki do przebrania się w stroje na zabawę i w jakiś niezwykły sposób, uspokoiła je. Pomimo tego, że wciąż narzekała że musi się nimi zajmować, była w tym całkiem niezła. Jak tylko Jonathon podszedł do miejsca, gdzie stały dziewczynki czekając na swoją mamę, Angela spojrzała na niego i uśmiechnęła się desperacko.

- Jonathon, proszę, mógłbyś je popilnować je przez chwilę, gdy będę się przebierać? Casey zaraz tu będzie, a jak będę czekać z nimi na mamę to...

Jonathon przekrzywił głowę, przyglądając się przez chwilę uważnie siostrze. Chociaż miała 14 lat, to w jego oczach była już prawie dorosła, ale nie na tyle, by nie mogli się dogadywać. To było pytanie sprawdzające, czy wystarczająco dobrze upiększyła się do randki. Całkiem nieźle wygląda, pomyślał Jonathon.

- Może - powiedział.

- Och, Jonny, zajmij się nimi, tylko ten jeden raz.

Jonathon uśmiechnął się, nigdy do niego tak nie mówiła, chyba, że była zdesperowana. Miał ją w garści.

Właśnie wtedy Pani McCollough weszła do pokoju.

- Angela kochanie, możesz coś dla mnie zrobić? To była Geraldine, pani Gray jest na linii, została pozostawiona sama i zgodziłam się jej pomóc przygotować jedzenie na przyjęcie. To nie powinno zająć wiele czasu, ale czy mogłabyś zostać na chwilkę i mieć oko na Jonathona, gdy mnie nie będzie?

- Ale mamo...

- Wiem, że miałaś dzisiaj wyjść z Caseyiem, ale tylko na godzinkę, czy dwie? Jesteś aniołkiem! - i od razu wyszła z domu zabierając ze sobą małe dziewczynki, nie dając ani synowi ani starszej córce chwili do zastanowienia.

Angela spojrzała na Jonathona spode łba, Jonathon spojrzał się na nią wyczekująco. Angela prawie otwarła usta by coś powiedzieć, gdy odezwał się dzwonek.

- To Casey! - Angela zrobiła kwaśną minę i znowu przemówiła, prawie błagając. - Słuchaj, po prostu ulotnij się dopóki mama nie wróci. Skoro nie możemy wyjść, przynajmniej będziemy mieli cichy dzień, sami... - i odwróciła się by otworzyć drzwi, zanim Jonathon coś odpowie.

Casey nie był przystojniakiem, pomyślał krytycznie Jonathon. Jego ręce i nogi, a nawet szyja były za długie i jego ubrania wisiałby na nim jak namiot na strachu na wróble. Z kolei jego twarz przypominała pole miniaturowych wulkanów. Twarz Jonathona wykrzywiła się z obrzydzenia, gdy jego siostra rzuciła się w ramiona obdartego prawie mężczyzny. Nie miałby problemów z zostawieniem ich samych, nie miał ochoty oglądać ich jeszcze bardziej łzawych, niż już są.

- Cas, przepraszam - powiedziała Angela, jak tylko złapała powietrze, - Musze przez chwilę zaopiekować się braciszkiem, najwyżej godzinę czy dwie.

- Ale film zaczyna się za niecałe 50 minut. Nie może tym razem popilnować się sam?

- Och, przestań! On nie potrafi zadbać o siebie nawet przez pięć minut, by nie wpakować się w kłopoty. Przypomnij sobie, co się stało w zeszłym roku z domkiem na drzewie.

W tym momencie Jonathon, którego twarz zachmurzyła się na słowo "braciszek", wtrącił się do rozmowy.

- Idźcie obejrzeć ten film! I tak nie mógłbym gapić się na was cały czas myśląc, że zepsułem wam randkę! - zawołał po czym zbiegł do holu i wypadł przez tylne drzwi. Casey chciał za nim pobiec, ale Angela złapała go za rękę i przytrzymała, w zamian wołając łagodnie brata.

- Jon. Och Jonny.

Jonathon słyszał jej wołanie, ale je zignorował. Wybiegł prosto przez drzwi i skręcił do garażu.

Garaż McCollough nigdy nie widział samochodu, za to był kombinacją strychu i wysypiska, grobem dla niepotrzebnych rzeczy i starych zabawek, w tym rupieci pozostawionych przez poprzednich właścicieli. Chyba.

Jonathon kochał ten garaż, zapach starego wilgotnego kartonu i mieszanki odlotowych, fabrycznych zapachów ropy i rozlanej benzyny. A najbardziej uwielbiał pełną wspomnień i niespodzianek skrzynię skarbów, o której istnieniu jego mama nie wiedziała. Pewnego razu Jonathon znalazł ukryty w pudle cały regiment zielonych plastikowych żołnierzy, pochodzących z każdej możliwej wojny. Żołnierze, choć wyglądali żałośnie, przeżuci przez psa lub dziecko, lub po prostu zgubieni, dostarczali rozrywki na długie, nudne, zimowe wieczory. Chociaż Jonathon przeszukiwał wszystkie pudła i torby niezliczoną ilość razy, postanowił przeszukać garaż ponownie.

Jonathon szybko stracił poczucie czasu i zdenerwowanie, podczas przeszukiwania wszystkich śmieci rozrzuconych w zatłoczonym garażu. Nie zauważył, jak jego siostra wychyliła głowę za drzwi, ani tego, że uśmiechnęła się z satysfakcją widząc go cichego i pracującego przy okupywaniu wysypiska. Cicho zamknęła drzwi i wróciła do tego, co robiła wcześniej, wiedząc że jest bezpieczny i nie sprawi kłopotów. Prawie w tej samej chwili, gdy tylko wyszła, Jonathon odnalazł swój stary rower. To był dobry rower, nawet mimo tego, że był dla niego o wiele za mały. Jonathon wiedział, że nie powinien wychodzić, ale krótka jazda w dół i górę ulicy nie liczyłaby się jako wyjście, a w dodatku warto było zobaczyć, czy rower dalej działa. W razie czego może powiedzieć, że testował go dla Rachel i Sarahy. Przecież będą niedługo potrzebować rowerów.

Więc Jonathon zdecydował się pojechać tylko do końca drogi, tylko do rozjazdu prowadzącego do fragmentów starych torów. Ale nie do torów, o nie, tylko do rozjazdu i z powrotem.

Stare tory przypominały szeroką, płaską, miniaturową ulicę. Strome stoki po obu stronach torów utrzymywały chłód nawet podczas najgorętszych letnich upałów, a drzewa chroniły przed wiatrem. Zachowane dla sporadycznych spacerowiczów lub zbieraczy jagód, stały się niezwykłą kryjówką dla chłopców a sporadyczne pociągi, które przez nie przejeżdżały, ostatecznie zostały zdjęte z rozkładu i nie używano ich. Dookoła były tylko pojedyncze domy, farmy i na wpół zdziczały las. Jonathon mógł robić tyle hałasu, ile chciał, bo w okolicy nie było nikogo, kto mógłby na to narzekać.

Po kilku milach tory zaczęły schodzić w dół. U dołu znajdowało się przejście przez łagodny stok prowadzący do wiejskiej drogi, która skręcała do stromego wzniesienia znanego pod lokalną nazwą jako 'kopiec szczęścia". Wspinaczka na wzgórze nie interesowała Jonathona tak bardzo, jak opadający stok z drugiej strony.

Jonathon pochylił się ku kierownicy i pchał rower pod górkę najmocniej jak potrafił, oddychając ciężko i pocąc się z wysiłku. Po utracie całej siły włożonej w poprzednią jazdę, resztkę energii, jaką posiadał, ładował w dociskanie pedału do ziemi, a potem następnego i tak na okrągło.

Ostatecznie, wyczerpany, osiągnął szczyt. I zatrzymał się. Jonathon spojrzał w dół na drogę przed sobą, wydającą się maleńką, w odniesieniu do wzgórza...

Odpoczął przez moment, siedząc na rowerze, opierając się na nodze i oddychając jak długodystansowy biegacz. Potem wziął głęboki oddech i ruszył, szybując w dół. Szybciej i szybciej Jonathon jechał, z początku pedałował, ale niedługo po prostu pozwolił wzniesieniu i własnemu pędowi nieść go, nawet szybciej, w dół. Wiatr owiewał mu twarz i wyciskał łzy z oczu, ale jego serce śpiewało z buczeniem gumy na kołach na asfalcie i szarpnięciem podniecenia przebiegającego przez chłopca z każdym wstrząsem i podskokiem podczas jazdy. Pierwszy zakręt zbliżał się nieuchronnie, nie był ostry, był za ostry jak na prędkość z jaką jechał. Jonathon zacisnął hamulce całą siłą. Nic się nie stało.

Przepłynęła przez niego nagła fala strachu. Teraz przypomniał sobie, dlaczego odłożył stary rower! Wstrzymał oddech, potem ponownie zdobył kontrolę nad sobą i pojazdem. Rower zwolnił odrobinę, potem zajęczał, zgrzytnął i znowu ruszył do przodu, niekontrolowany, nie do spowolnienia, cokolwiek by robił. Teraz świat był jasny i zrozumiały, jego ostrość widzenia i każdego podmuchu wiatru była jak dotyk anioła, próbująca bezsilnie go zatrzymać. Jonathon mógł czuć swój własny strach. Desperacko wskoczył w zakręt, lecąc w taki sposób, że prawie zdarł sobie kolana, ale udało mu się, jeden zakręt mniej, wiele więcej do przejścia. Znając granice możliwości pojazdu, Jonathon podniósł się tak ostrożnie, jak tylko mógł, na drugim zakręcie, przejeżdżając tak płytko jak tylko się dało. Nawet, pomimo tego że zakręt był ostrzejszy niż poprzedni, jego ustawienie uczyniło go płytszym i łatwo go pokonał. Trzeci zakręt nie stanowił problemu, długi powolny skręt i prawie się śmiał jak go mijał. Teraz jego strach mijał i był zastępowany przez uniesienie. Zaczyął się dobrze bawić, czekając na kolejny zakręt i na następny, każdy odrobinę łatwiejszy niż poprzedni. Potem Jonathon pokonał następny skręt, po czym spojrzał do tyłu i znów do przodu. By zobaczyć długi, prosty koniec wzgórza i rozjazd w kształcie litery T na końcu.

- O, cholera! - krzyknął Jonathon, gdy zobaczył jak kamienny mur zbliża się niczym sroga pięść. Nie mógł spudłować.

Krzycząc, Jonathon starał się desperacko skręcić, odchylając się na boki. Otwarta brama przemknęła mu przed oczami. Bardziej przez szczęście i instynkt, niż przez umiejętności, Jonathon obrócił rower prosto na bramę. Przez moment równa, śliska nawierzchnia, zmieniła się w kupę trawy, a jego świat zamienił się w biało niebieskie wypełnienie.

Świat był czarny. I miękki. I jakoś kłujący i pełen kurzu, co spowodowało że Jonathonowi chciało się kichać, gdy tylko wygrzebie się do przytomności.

- O ja cię, co za jazda... - wyszeptał Jonathon w ciemność. I ciemność odpowiedziała.

- W porządku, chłopcze?

Jonathon otworzył oczy i przypatrzył się... Rycerzowi w lśniącej zbroi. Szczęka Jonathona opadła a twarz wybałuszyła oczy. Mrugnął i spojrzał ponownie. Rycerz wciąż tam był, jego błyszczący napierśnik w połowie okryty czymś w rodzaju fartucha i czerwonymi piórami spływającymi ze szczytu hełmu z przyłbicą. Jonathon gapił się.

Rycerz uniósł rękę do przyłbicy i otworzył, by pokazać twarz. Miał brodę i był całkiem przystojny, potem opuścił rękę i zaoferował Jonathonowi pomoc. Jonathon złapał rękę i pozwolił pomóc sobie wstać na nogi. Rozejrzał się dookoła.

Jonathon znajdował się na polu otoczonym kolorowymi namiotami i stogami siana. Konie normalnie żuły siano a mężczyźni przechadzali się dookoła ubrani jak rycerze i żołnierze. Z jednej strony była ta sama brama, przez którą przejechał, a w połowie drogi leżały szczątki roweru. Jonathon zrobił kilka kroków naprzód i przyjrzał się zniszczonemu żelastwu z niesmakiem.

- Niestety zniszczony, tak sądzę - powiedział mężczyzna z tyłu. - Uważam, że miałeś wiele szczęścia wychodząc z tego bez szwanku - okute metalem stopy podeszły by szturchnąć wrak. - Jestem Mark Beardsley, tak w ogóle, lub na ten weekend, hrabia Grünwald.

Jonathon prawie przemówił, zamknął swoje usta, a potem zebrał w sobie odwagę by zapytać:

- Yyy, kiedy dokładnie jestem?

- Kiedy? - mężczyzna wyglądał na zmieszanego, a potem nagle zrozumiał, podniósł głowę i roześmiał się.

Jonathon, nadal nie rozumiał sytuacji, więc spojrzał z ciekawością na mężczyznę.

- He He he! Kiedy jestem? - mężczyzna pohamował wesołość zginając się prawie wpół by złapać oddech. - Nie martw się chłopcze, nie znalazłeś się w wehikule czasu, wciąż jesteśmy w starym, dobrym dwudziestym wieku. My - tutaj mężczyzna wyprostował się i wskazał na tłum obserwatorów, po czym kontynuował - jesteśmy członkami Szlachetnego Bractwa Rycerzy Krzyża. W każdy weekend zbieramy się aby odtwarzać największe bitwy Wieków Rycerstwa. W ten weekend odtwarzamy Bitwę o Kopiec Szczęścia.

- Masz na myśli, że bawicie się w rycerzy? Nie myślałem, że dorośli to robią.

- No, więc - powiedział mężczyzna ze lekkim uśmiechem - możliwe, że niektórzy z nas nie są tacy dorośli, jakbyś chciał.

Jonathon uśmiechnął się.

- Super! Mogę pobawić się z wami?

- Cóż... - zamyślił się mężczyzna. - Nie wiem. Chyba powinniśmy odwieźć cię do domu, twoja mama będzie się martwić.

- Prooooszę... - poprosił błagalnie Jonathon i obdarzył mężczyznę takim słodkim wzrokiem, jakiego należało użyć w podobnej sytuacji. Mężczyzna machał z zakłopotania rękoma bezładnie. Wyglądał na podnieconego, a równocześnie zamyślonego.

- No cóż, chodzi mi o to, że naprawdę powinniśmy odwieźć cię do domu. Nawet mimo tego, że mamy całą kadrę. Oprócz dobosza. - mężczyzna spojrzał ponownie w szczenięce oczy Jonathona i kontynuował zakłopotany (dodam, że te same maślane oczy działały na Jasona, co mieli okazję na własnej skórze wypróbować Sniv i Jonathon). - Widzisz, zazwyczaj tę rolę odgrywa mój syn, ale dzisiaj jest...

- Super! - zawołał z wielkim, głębokim uśmiechem Jonathon - Mogę to zrobić bo jestem świetnym perkusistą. Gdzie mam iść? - mężczyzna odwrócił się od Jonathona i spojrzał na tłum poszukując wsparcia, nikogo nie znalazł. Ukryty w tłumie, ktoś zachichotał. Mężczyzna poddał się.

- Więc dobrze, ale tylko na jedną bitwę, potem musimy odwieźć cię do domu. - mężczyzna odwrócił się do tłumu i kogoś zawołał - Bob, możesz zająć się chłopcem? Daj mu kostium i werbel! - był prawie pewny, że to Bob zachichotał.

Z tłumu wystąpił mężczyzna, dość młody, wysoki i szczupły. Chodził odrobinę pochylony o niewyróżniającej się posturze, ale można było dostrzec błysk w jego oczach. Pokazał Jonathonowi by poszedł za nim i odwrócił się. Jonathon spojrzał się na swojego rycerza, ale ten już się odwrócił i tłumaczył ludziom by wracali do swoich zajęć. Jonathon podążał za młodym mężczyzną, Bobem, spiesząc się by nadążyć.

- Jak masz na imie, chłopcze? Mogę cię nazywać "chłopcem", skoro masz być po naszej stronie, mogę?

- Jonathon - powiedział Jonathon. - Jonathon McCollough.

- Bob Denton - odpowiedział mężczyzna. - Kapral Bob Denton - i wyciągnął rękę a Jonathon wstydliwie ją uścisnął.

- Tutaj - powiedział Bob, gdy tylko podeszli do krzykliwego, czerwono-białego paskowanego namiotu, dokładnie takiego samego jak inne, które Jonathon widział w filmach o średniowiecznych rycerzach. Weszli do środka.

Wewnątrz znajdowała się spora ilość skrzynek i toreb każdej wielkości i koloru. Bob zaczął się za czymś rozglądać, przerzucając kolejne pojemniki i wyciągając z nich szaty.

- To musi gdzieś tu być... - zamruczał do siebie - a przynamniej było tu tego ranka, lub mi się coś wydaje.

Podczas gdy jego nowy przyjaciel szukał, Jonathon zaglądał do niektórych otwartych skrzyń. Były wypełnione jasno pomalowanymi szatami, drewnianymi mieczami, tarczami i dziwnymi kawałkami skóry i metalu. Jonathon chciałby wiedzieć, do czego służyła, chociażby połowa z nich.

- Tu jest! - zawołał Bob, trzymając w dłoniach czerwoną kurtkę i białe spodnie. - Powinny na ciebie idealnie pasować. Robert ma podobny rozmiar.

Po chwili Jonathon był ubrany w czerwoną kurtkę opasaną dwoma krzyżującymi się na plecach pasami materiału, przypiętymi do spodni. Mały werbel wisiał na pasie Jonathona a pałeczki były przywieszone do pasków materiału na klatce (skądinąd dla Jasona dość ponętnej i ślicznej, co jeszcze podobno tej nocy mu powiedział) Jonathona. Jonathon chciałby mieć przy sobie lustro, był pewien, że dobrze wyglądał. Bob też tak myślał. Obejrzał Jonathona z góry do dołu i skinął z satysfakcją.

- Chodź, nie straćmy akcji!

Obóz był prawie opuszczony. Gdy tylko wyszli, kilka kobiet zbierało się dokoła wielkiego grilla i ustawiało stoły. Jonathon poczuł, że w brzuchu mu burczy, ale podążał za nowym kolegą przez obóz. Bob zatrzymał się przy jednym namiocie i wszedł do środka, by po chwili wyjść z mieczem i hełmem.

- Używam miecza, bo jestem kapralem - powiedział Bob. - Ostatniego roku byłem tylko szeregowym i musiałem używać piki. - Potem poszli drogą przez i poza obóz, okrążając skałę wzgórza. Przed nimi, rycerze zebrali się w małych grupkach dokoła większej, do której należał pan Beardsley, mężczyzna, który znalazł Jonathona w stogu siana. Wszyscy dokoła niego nosili zbroje i w większości dosiadali koni. Wszyscy słuchali go uważnie. Jak tylko Bob i Jonathon zbliżyli do grupy, zaczynała się rozpadać, z kiwnięciami i podaniami rąk, więc gdy już dotarli pozostało tylko kilku mężczyzn w zbrojach, w większości trzymających konie za wodze.

- Sire - powiedział Bob, schylając się nisko w ukłonie i zmuszając Jonathona by zrobił to samo. - Przedstawiam mistrza Jonathona, dobosza.

Jonathon klęknął na jedno kolano i pochylił się przed mężczyzną, ale wciąż na niego patrząc. Przez moment pan Beardsley wydawał się zaskoczony i trochę rozkojarzony, ale wkrótce się poprawił. Wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć. Przez moment Jonathon spanikował sądząc, że mężczyzna może żałować, iż dopuścił go do zabawy. Jonathon myślał szybko i przypomniał sobie pewne słowa z filmu, który oglądał z Martinem jakiś tydzień wzceśniej.

- Ofiarowuje moje życie i mój honor memu panu.

Przez chwilkę uśmiech przemknął przez twarz mężczyzny i Jonathon obawiał się, że się wygłupił, ale uśmiech szybko zniknął i mężczyzna odpowiedział z powagą.

- Powstań mistrzu Jonathonie, cieszę się, że jesteś. Chodź, wyjaśnię ci twą rolę w tej wielkiej bitwie. - Mężczyzna obdarzył Jonathona uśmiechem i pomógł mu wstać. Mężczyzna poprowadził Jonathona i Boba wzdłuż małej dróżki, do momentu, gdy mieli dobry widok na okolicę i zaczął mówić bardziej normalnym głosem.

- Wróg rozbił obóz w małej dolinie tuż za tymi drzewami. W czasach prawdziwej bitwy był tu gęsty las, ale wiele z niego nie pozostało. Wszystko co mamy zrobić to przekraść się przez drzewa i uformować nasze siły na skraju doliny, potem na sygnał przegrupujemy się i ustawimy się naprzeciw wroga. Twoją pracą jest wystukiwanie rytmu. Gdy będziemy na pozycji, kiwnę do ciebie głową a ty zaczniesz grać. Powinieneś maszerować przed nami, dopóki nie dojdziesz do wielkiej skały. Pokażę ci ją, gdy będziemy wśród drzew. Gdy tam dotrzesz, pozwolisz nam się wyprzedzić i będziesz grał z tyłu. Jak tylko zacznie się walka przyczep się do Boba i staraj się trzymać z dala od drogi. OK?

Jonathon zmarszczył brwi, ale mimo wszystko skinął posłusznie głową. Podejrzewał, że gdy tylko bitwa się zacznie, wszyscy będą zbyt zajęci aby go pilnować. Pan Beardsley odwrócił się do Boba.

- Miej po prostu na niego oko. Upewnij się, że nie zrani się, dobrze?

Bob skinął głową. Pan Beardsley jeszcze raz odwrócił się by popatrzeć na Jonathona, tym razem oceniając jego mundur krytycznym okiem. Złapał go delikatnie za kołnierz i poprawił, potem skinął z satysfakcją. Gdy znowu przemówł, tym razem jako "hrabia Grünwald":

- Idźcie więc i przygotujcie się do bitwy, dzisiaj doświadczymy chwały lub śmierci!

Bob ukłonił się i zaczął powoli się cofać, wciąż schylony a Jonathon go naśladował. Po dostojnej prezentacji, Bob odwrócił się i zaczął pospiesznie iść w kierunku drzew.

- Chodź, większość innych zaraz tu będzie, jeśli się nie pospieszymy, spóźnimy się.

Jonathon dyszał starając się nadążyć za wielkimi krokami wysokiego mężczyzny.

- Nie martw się - wysapał - Jestem doboszem. Nie mogą zacząć beze mnie.

Bob zwolnił i spojrzał w kierunku ostatnich żołnierzy znikających wśród drzew. Potem wzruszył ramionami i zwolnił.

- Myślę, że masz rację - uśmiechnął się.

Gdy tylko Jonathon odzyskał oddech zadał pytanie, które męczyło go od pewnego czasu.

- Robicie to cały czas? Bawicie się w żołnierzy?

- No cóż, nie każdego tygodnia- powiedział Bob - ale przeważnie staramy się rozgrywać przynajmniej jedną czy dwie bitwy w miesiącu, podczas wakacji natomiast mamy tydzień, na jedną z dłuższych bitew.

- Co, tutaj?

- Niestety, nie. Podróżujemy wszędzie. Byliśmy nawet parę razy zagranicą, to było zabawne przewozić ładunek mieczy i pik przez kontrolę.

- Ale czy często tu walczycie?

- A co, masz ochotę na więcej bitew? Może najpierw poczekaj, aż skończysz tę. - Bob uśmiechnął się do Jonathona, Jonathon odwzajemnił uśmiech. - Przeważnie rozgrywamy tę raz w roku, no i parę innych w okolicy, gdy mamy czas.

- Masz na myśli, że już tu walczyłeś? Wygraliście?

Bob zatrzymał się i odwrócił by uśmiechnąć się do Jonathona.

- Będziesz musiał poczekać, aby się dowiedzieć. A teraz cicho, nie chcemy przecież aby wróg nas usłyszał.

Osiągnęli właśnie granicę drzew. Ostrożnie ruszyli w drogę przez gałęzie w kierunku jasno ubranego mężczyzny na odległym końcu.

- Oczywiście - wyszeptał Bob - w dawnych czasach las był dużo gęstszy, dziki i przerośnięty. Mężczyzna by był całkowicie zasłonięty z pola widzenia.

Gdy osiągnęli skraj drzew, ostrożnie wyjrzeli przez rozszczepione gałęzie. Wzgórze opadało spokojnie od skraju drzew aż po dolinę, gdzie znajdował się obóz wroga, różnobarwna kolekcja jasno pomalowanych, nowoczesnych namiotów. Wrodzy żołnierze spacerowali po obozie, pozornie nieświadomi ludzi w drzewach nad nimi, pomimo jasnych wyróżniających się kolorami ubrań i wąskich drzew. Około połowy drogi do obozu, była wielka skała przypominająca głowę konia. To, pomyślał Jonathon, musi być skała, przy której mam się zatrzymać. Kiedy czekali, patrząc na dół wzgórza, na obóz wroga, zza ich pleców wydobył się szelest. Jonathon odwrócił się by zobaczyć pana Beardsleya skradającego się i prowadzącego konia.

- Gotowy ze swoim werblem, chłopcze? Dobrze. Wszyscy jesteśmy na miejscu. Widzisz tę skałę? Tak? Dobrze. Poprowadzisz nas do tej skały, a potem pozwolisz nam przejść i będziesz podążał za nami. Teraz, pozwól mi wsiąść na konia i ruszamy. - Potem było więcej szelestu, gdy pan Beardsley, hrabia Grünwald, wdrapywał się na konia. - Gotowi? Więc idźmy!

Jonathon wstał i zaczął iść na dół wzgórza, uderzając w werbel w rytm kroków. "Barum, ba-dum, barum, ba-dum." Głośno i czysto przez popołudniowy bezruch. Za nim, las wybuchł jasnymi kolorami rycerstwa, pieszych i konnych, wszystkich podążających za dźwiękiem werbla. Jonathon wyprostował się i wypiął swoją pierś. Pałeczki latały w jego rękach, unosząc się do podbródka i znów opadając, jak w orkiestrze wojskowej. "Barum, ba-dum, barum, ba-dum." Z przodu, w dolinie, wróg wstał, wciąż zaszokowany zbliżającą się armią. Potem biegali, tu i tam, do swoich namiotów, zbierając swoje bronie. Byli kompletnie zaskoczeni. Jonathon kroczył, powoli i opanowany, w dół zbocza, podczas, gdy jego werbel bębnił dopóki nie dotarł do skały, gdzie się zatrzymał, cisza, pałeczki zawisły w powietrzu. Potem, wydał długie, głośne bębnięcie, które powtórzyło się echem po obu stronach wzgórza, dźwięcząc w dolinie, paraliżując przeciwników i sprawiając, że konie i słuchacze po jego stronie chcieli tańczyć do jego dudnienia. Potem przestał. W odpowiedzi na ucichnięcie głosów werbla, konie ruszyły, kierowane przez ludzi, w dół zbocza. Wrodzy łucznicy oddali jedną słabą i niecelną salwę, zanim atakujący ich dosięgnęli, uderzając w tarcze mieczami i okrążając linie przeciwnika. Wiele osób padało udając śmierć, niektórzy wręcz teatralnie. Bob Denton podszedł do Jonathona.

- Dobra, to wszystko dla nas, zaczekamy tutaj, dopóki się nie skończy.

Jonathon spojrzał na niego i uśmiechnął się.

- Tak, jasne... - powiedział Jonathon - po prostu tu zaczekamy. - A potem zaczął biec na dół wzgórza w kierunku pola bitwy.

- Hej, czekaj! - zawołał Bob za nim, potem przeklął i pobiegł w ślady za nieświadomym chłopcem.

Bob dogonił go w momencie, gdy ten dotarł na skraj pola bitwy i złapał go za ramię.

- Czekaj, Jonathon, nie możesz tam iść, zostaniesz ranny.

- Czemu nie? - odpowiedział Jonathon wskazując chłopca, niewiele starszego od niego, machającego drewnianym mieczem, prawie większym od niego samego. - Skoro on może, to ja też mogę.

- Tak - odpowiedział Bob - ale on to robił już wcześniej i wie, co robić.

- Więc - powiedział Jonathon z uśmiechem zwycięzcy - powiedz mi jak grać.

Spod ich stóp, z ziemi dobiegł chichot.

- Odpuść, Bob - powiedział trup - i tak w końcu wygra.

- Taaa - powiedział Bob - więc wygra z twoim ekwipunkiem- i szybko schylił się, by zabrać hełm i miecz trupa, (które na szczęście były drewniane). - Dobra - powiedział Bob, po słabych protestach umarłego - tylko pamiętaj, jeśli zostaniesz trafiony w ręce lub nogi jesteś ranny, a jak w głowę lub ciało martwy. Nasze kolory są czerwony i biały, ich czarny i złoty, tylko wal każdego, kto nosi złoto i czerń. I nie próbuj nikogo zabić naprawdę. - Bob zmarszczył brwi.

- Dobra - powiedział Jonathon, wkładając za duży hełm na swoją głowę i pobiegł w kierunku centrum obozu, gdzie bitwa wciąż się rozgrywała.

Jonathon został zauważony, gdy tylko wkroczył do bijatyki i wielki mężczyzna z czarną brodą opuścił bój by zawyć i go zaatakować, wymachując piką. Jonathon skamieniał na moment, prawie żałując własnej decyzji o włączeniu się do bitwy, potem pika uderzyła i zatrzymała się na skraju miecza Boba i Jonathon, w panice, ruszył do przodu i zaatakował klatkę przeciwnika. Nastąpiło metalowe szczęknięcie i mężczyzna upadł z teatralnym wrzaskiem i szybko mrugnął do Jonathona. Jonathon poczuł, że jego pierś rozsadza duma. Bob wyszczerzył się.

- Dobra robota, bohaterze, przeciąłeś go w pół. Chodź, jest ich więcej - i Jonathon podążył za nim w bitwę. Przez następne pół godziny, lub coś koło tego, Jonathon i Bob walczyli, w większości na krańcach bitwy. Tworzyli dobry zespół. Bob zwracał uwagę wrogów, podczas gdy Jonathon szukał swojej szansy i atakował niechronione miejsce drewnianym mieczykiem. Jonathon naprawdę starał się uderzać mężczyzn delikatnie, ale był pewny, że nie wszystkie wrzaski były udawane. Był pewny, że niektórzy z mężczyzn zostali uchronieni przed siniakami tylko dzięki stalowej zbroi. Niemniej wpadł w podniecenie, a jego oczy świeciły gdy tylko odskakiwał z jednej potyczki do następnej.

Kiedy ostatecznie Jonathon doliczył się 50 "zabitych" tego dnia, zauważył, że nie ma dokoła niego żadnych przeciwników do walki. Obóz był zaśmiecony ludźmi udającymi śmierć (mimo tego, że Jonathon nigdy wcześniej nie widział trupa palącego papierosa!), większość martwych stanowili złoto-czarni przeciwnicy i tylko kilku czerwono-białych. Kilku złoto-czarnych pozostało daleko poza obozem, desperacko walcząc, z oczywistą wygraną czerwono-białych. Jonathon i Bob popatrzyli na siebie i uśmiechnęli się, oddychając głęboko.

- No cóż, to już wszystko - powiedział Bob - pokonaliśmy ich, uciekają! - Bob wskazał w kierunku drugiego końca obozu, gdzie kilku niedobitków walczyło o przetrwanie.

- Powinniśmy być przy finale? - zapytał Bob a Jonathon skinął głową i poszli. Gdy szli Jonathon złapał Boba w pasie i popatrzył na niego. Bob uśmiechnął się do Jonathona i położył swoją rękę na ramieniu chłopca, obejmując go przez chwilę.(Gdyby tylko Jason o tym wiedział, na pewno nie byłby zachwycony). Ręka w rękę dwaj kamraci szli przez pole bitwy.

Gdy szli w kierunku walki, zauważyli że na jednego złoto-czarnego przypadało dwóch czerwono-białych. Złoto-czarni wycofali się i uformowali linię obrony dokoła dowódcy, wysokiego, szczupłego mężczyzny, którego czarna zbroja płytowa była zakończona złotym pióropuszem i nastąpiła mała przerwa w walce. Podczas przerwy, Pan Beardsley, bez konia, ale nieomylny, rozejrzał się dokoła i zauważył dwie postacie maszerujące w jego kierunku i wyszedł, by ich powitać. Widząc ich możliwości, wróg wykonał atak i odciął go od reszty ludzi. Wrogie siły stanęły w linii z bronią wycelowaną w czerwono-białych, podczas gdy wysoki w czarnej zbroi przywódca skoczył do przodu z wyciągniętym mieczem i zaczął pojedynek z panem Beardsley. Z niewypowiedzienego powodu dwie armie stanęły naprzeciwko siebie z przywódcami walczącymi w środku, bez ruchu, oczekując na wynik pojedynku. Jonathon i Bob zatrzymali się sztywno i wstrzymali oddech.

Dwaj dowódcy byli nieświadomi tego, co się działo dokoła, patrząc głęboko w duszę wroga. Miecze błyskały podczas walki, nie wchodząc ze sobą w kontakt, zawsze wycofywały się w ostatnim możliwym momencie, dając przeciwnikowi możliwość odpowiedzi. Nagle metal uderzył w metal. Trudno powiedzieć, kto uczynił pierwszy ruch, gdyż po pierwszym udezreniu nastąpiła fala ataków, szybkie pchnięcia, uderzenia mieczy i znów atak szybki jak błyskawica, niekończąca się wymiana pchnięć, parowań i kontr pchnięć, każdy atak kontrowany i zwracany i ponownie kontrowany. I zawsze odgłos uderzania miecza o miecz, żadnych słabości ani błędów. Potem Jonathon stracił oddech, gdy tylko Bob wpadł na niego z powodu złoto-czarnego cienia.

Jonathon odzyskał kontrolę i popatrzył w stronę pleców wrogiego żołnierza, atakującego dwóch rycerzy. Spojrzał na Boba, leżącego teraz na ziemi.

- Szybko, zrób coś.

- Przepraszam, Jonathon, nie mogę. Nie ma mnie. Jestem martwy.

Jonathon spojrzał ponownie w kierunku, gdzie pan Beardsley próbował skupić uwagę i obronę na dwóch napastnikach równocześnie. Fala furii przeszła przez twarz Jonathona, a jego zęby wyszczerzyły się w śmiertelnym grymasie. Potem Jonathon ruszał się, prawie tak szybko jak pocisk i przyspieszając.

Pan Beardsley był spychany do tyłu, coraz dalej od swoich ludzi i powoli tracił przywództwo w bitwie. Zaczynał zdawać sobie sprawę, że polegnie, gdy nagle usłyszał trzask a złoto-czarny napastnik został popchnięty dokładnie w stronę atakującego czarnego rycerza, wykrzywiając swoją rękę z mieczem i wytrącając go z równowagi. Pan Beardsley zareagował instynktownie. Wykorzystał nadarzającą się sposobność i w szaleńczym ataku naparł na wytrąconego z równowagi i zaskoczonego przeciwnika. Jego miecz nabrał olbrzymiej prędkości by wycelować i zatrzymać się dokładnie w miejscu serca. Z uśmiechem, czarny rycerz upadł, unosząc swój miecz w geście pochwalnym dla bitwy.

Gdy tylko jego "ciało" padło na ziemię, rozległa się grobowa cisza. Wszystkie oczy zwróciły się ku małej, czerwono-białej postaci, teraz powoli wstającej po ataku na czarnego rycerza i otrzepującej się z bitewnego kurzu. Po chwili cisza została przełamana, wpierw z powodu szczęku metalu wywołanego odrzucaniem broni przez ocalałych wrogów, potem z powodu wiwatów czerwono-białych. Jonathon rozejrzał się wokół lekko ogłupiałym wzrokiem, potem skupił uwagę na kształtnym, odzianym w zbroję, brodatym cieniu pana Beardsleya. Jonathon uśmiechnął się do niego niemrawo. Pan Beardsley popatrzał przez moment na niego a potem odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem.

- To chłopcze - powiedział, gdy odzyskał dech w piersiach - jest to, co można nazwać użyciem głowy.

Jonathon zastanawiał się, czy jest na tym świecie coś lepszego od pieczonych nad ogniskiem kiełbasek i burgerów. I z tą myślą złapał za widelec i pożarł kilka porcji. Trzej mężczyźni siedzący wokół ogniska patrzyli się z respektem, jak Jonathon zaczyna jeść.

- Dobry Boże, Jon, gdzie ty to wszystko zmieścisz? - zapytał Mark Beardsley.

- Spali to ratując rycerzy w błyszczących zbrojach - odpowiedział Bob.

Trzeci mężczyzna przy ognisku, Mike Talbot, delikatnie zachichotał. Mike Talbot, dawny Czarny Rycerz, wszystko robił delikatnie. Był rozmownym Anglikiem, który prywatnie był zwolennikiem upadku Czarnego Rycerza, teraz się uśmiechnął i powiedział.

- Przypomina mi mojego syna, je wszystko i nawet tego po nim nie widać. No cóż, mówiąc o rodzinie, powinienem wracać do swojej - powstał i otrzepał ręce, potem podał jedną Jonathonowi. Jonathon przyjął ją z uśmiechem. Polubił Mike'a Talbota, kiedy przestał być Czarnym Rycerzem. Mężczyzna miał talent do opowiadania dowcipów, całkowicie dziwną i kamienną twarz, więc musiałeś pomyśleć dwa razy, zanim zrozumiałeś, że był to kawał. Potem, Mike podał rękę Bobowi. Mark Beardsley wstał i odprowadził go do samochodu.

Jonathon przyglądał się im przez chwilę, do chwili gdy obaj zniknęli w mroku, a potem zwrócił głowę w stronę nieba, na którym zapadł zmrok i obserwował skry, próbując je dosięgnąć. To był czas dnia, który Jonathon zawsze ubóstwiał. Żuł w całkowitej ciszy ze swoim przyjacielem, zagubiony w głębokich gwiazdach, walcząc z rycerzami i ciesząc się zwycięstwem, wygrzewając się przy trzaskającym ognisku.

- Bob - powiedział Jonathon.

- Tak?

- Będziesz tu też w przyszłym roku, nie?"

- Jasne. Jesteśmy tu każdego roku o tej porze.

- Czy jeśli będę tu w przyszłym roku, czy będę mógł...

Bob oparł się na jednym łokciu, by popatrzeć na swojego młodego przyjaciela i zaśmiał się.

- Oczywiście, nie moglibyśmy myśleć o stoczeniu bitwy bez ciebie. Kto by nas ocalił przed Czarnym Rycerzem, jeśli nie ty? - uśmiechnął się. Jonathon odwrócił głowę do Boba i odwzajemnił uśmiech. W tym momencie, ruch przykuł wzrok Boba i zwrócił uwagę na parking. Oczy Jonathona podążyły za nim.

Mark Beardsley i Mike Talbot wracali a powrotem ścieżką, po prostu wyłaniając się spod ciemności, wyglądając podejrzanie nawet z takiego dystansu.

- Jonathon - rzekł Mark, gdy tylko weszli w zasięg kontaktu - zastanawialiśmy się i doszliśmy do wniosku, że to niegodne, by Czarnego Rycerza pokonał bębniarz, który nie był nawet członkiem bractwa - przerwał a serce Jonathona stanęło w miejscu. - Więc uznaliśmy, że nie mamy wyboru i musimy zrobić cię rycerzem i honorowym członkiem Szlachetnego Bractwa Rycerzy Krzyża - i Mark uniósł rękę by mu coś podać.

Jonathon wziął mały kawałem metalu z ręki Marka. Była to mała, posrebrzana tarcza, z wyrytą znakiem bractwa, kopia tej na napierśniku pana Beardsleya. Mike Talbot wyciągnął ręce zza pleców i Jonathon zobaczył, że trzyma miecz.

- Uklęknij Jonathonie! - powiedział pan Talbot. I Jonathon tak zrobił, zwracając oblicze ku panu Talbotowi, kilka stóp od niego. Pan Talbot delikatnie położył swój miecz na jednym a potem drugim ramieniu Jonathona. - Powstań, Sir Jonathonie z Kopca Szczęścia i głoś zawsze ideały odwagi i szlachetności ku chwale Rycerzy Krzyża.

Jonathon wstał, szczerząc się tak jak tylko on umiał, wciąż czując lekkie muśnięcia miecza na ramionach. Nagle, poderwał się do przodu i mocno przytulił mężczyznę naprzeciwko siebie. Mike Talbot wyglądał na niepewnego i przez chwilę na trochę zawstydzonego, a potem niezmiernie uradowanego, że przeżył tę chwilę wraz z chłopcem. Po chwili Mark Beardsley chrząknął nieznacznie.

- Więc, to już koniec - powiedział ze słyszalną nutą zachwytu - teraz lepiej zadbajmy byś wrócił cały i zdrowy. Robi się późno i czy wakacje czy nie, twoja mama będzie martwić się gdzie jesteś. Podwiozę cię do domu, nie sądzę by twój rower to potrafił.

Jonathon uśmiechnął się do niego i puścił ręce Mike'a Talbota by przytulić najpierw pana Beardsleya a potem Boba Dentona. Obaj mężczyźni zarumienili się ze szczęścia i z lekkiego zakłopotania. W końcu, Jonathon puścił nowego przyjaciela i stanął naprzeciwko pana Beardsleya.

- Dobra, jestem gotowy.

Powrót do domu odbył się w ciszy, nie licząc wskazówek, które Jonathon podawał przyjacielowi. Jonathon spędził większość czasu na obracaniu medalu w rękach, zapamiętując każde półkole i każdą stronę małego kawałka metalu. Mark nie wysadził go przed samym wejściem do willi rodziców, wbrew swoim wcześniejszym zamiarom. Z jakiegoś powodu nie chciał, aby rodzice chłopca wiedzieli, gdzie dziś był i co robił. To było to, czego pragnął Jonathon. Jego prywatne, tajne zwycięstwo. W zamian poprowadził swój rower najkrótszą drogą od głównej ulicy do ich domu, a koła skrzeczały rytmicznie. Gdy tylko doszedł do rogu ulicy i zobaczył zaparkowany przed domem policyjny radiowóz, wiedział że ma kłopoty i był podwójnie zadowolony, że szedł od głównej drogi pieszo.

Jonathon położył swój rower cicho w rogu garażu i po upewnieniu się, że droga jest czysta, starał się wślizgnąć do domu przez drzwi garażowe.

- Jonathon, czy to ty?

Jonathon skamieniał, ale jego mama biegła przez hol do dużego pokoju. Gdy tylko go ujrzała przyspieszyła i przytuliła go do swojej piersi, gdy Jonathon próbował się jej wyrwać.

- Jonathon, kochanie, dzięki Bogu, że żyjesz, tak się martwiłam, gdzie byłeś? - i wtedy zesztywniał, złapała go rękami za barki i trzęsła niczym górska kolejka. - Gdzie byłeś? Czy wiesz, która jest godzina? Jest wpół do jedenastej! Czy masz pojęcie jak się martwiliśmy? Więc? Co masz na swoją obronę, młody człowieku?

- Spokojnie, mamo. Jeździłem tylko na rowerze, to wszystko.

- Jeździłeś na rowerze? Ale przecież tutaj nie ma twojego roweru!

- Znalazłem w garażu mój stary.

- Ale on nie ma hamulców! - zawyła jego mama. - Mogłeś się zabić!

Jonathon westchnął załamany. Ach, te matki!

- Zakładam - powiedział głos z holu do dużego pokoju - że to jest ten poszukiwany syn?

Ponad ramieniem mamy, Jonathon ujrzał typowego, młodego policjanta, a za nim swoją siostrę patrzącą sztyletującym wzrokiem. Mama puściła go i odwróciła się do policjanta, przybierając przepraszający wyraz twarzy.

- Aha. Jest mi bardzo przykro panie policjancie. Tak to on. Jest mi niezmiernie przykro, że musiałam pana ściągać tutaj bez powodu.

- W porządku, psze'pani, lepiej bić na alarm niż później żałować, prawda?

Gdy mama była zajęta, Jonathon próbował się wyślizgnąć.

- Zostajesz tu, gdzie jesteś, młody człowieku! - powiedziała mama, celując w niego zabójcze spojrzenie, wyraźnie mówiące "później!". Jonathon ponownie westchnął.

Gdy tylko policjant wyszedł, po długich odmowach spożycia herbaty, kawy i ciastek i przyjmowaniu kolejnych przeprosin, nadeszła kolej Jonathona na etap przesłuchania. Mimo wszystko Jonathon mógł powiedzieć, że wybrał się tylko na przejażdżkę rowerem, wykorzystując atmosferę nieskażonej niewinności, która działała na każdego, oprócz jego mamy. Ostatecznie jednak został wysłany do łóżka bez kolacji, ale tym razem się tym nie przejął, ponieważ i tak był najedzony hamburgerami i kiełbaskami.

Później, tej samej nocy, Jonathon leżał obudzony, obracając swój medal w rękach. Jonathon McCollough, bohater kopca szczęścia. Więc, westchnął, nawet bohaterowie mają mamy. Odwrócił się na bok, po czym zasnął.

Z tego, co wiem, tamtej nocy pojawił się u niego Jason, a reszty możecie się domyślać...






Tekst i ilustracje: Niklas Edlund     Tłumaczenie: A.V.     Tytuł oryginału: "Jonathon the Hero"